Recenzja filmu

Zołza (2022)
Tomasz Konecki
Małgorzata Kożuchowska
Artur Żmijewski

Królowa jest naga

Pomimo ogromnej dawki "humoru" trudno podciągnąć "Zołzę" pod jakikolwiek gatunek. Film jest za mało zabawny na komedię i za mało poważny na dramat. Nie ma w nim również krzty przygody i romansu.
Królowa jest naga
Wchodząca właśnie na ekrany "Zołza" ma teoretycznie wszystko, co przyciągnie do kina polskiego widza: przewrotny tytuł, scenariusz Ilony Łepkowskiej, reżyserię Tomasza Koneckiego (współodpowiedzialnego za sukces "Lejdis" i "Listów do M.") oraz Małgorzatę Kożuchowską w roli głównej. Jest także obietnicą ekranizacji autobiografii samej Łepkowskiej, "królowej polskich seriali". A jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że to recepta na sukces sprzed dwudziestu lat. Nazwiska (nawet Kożuchowskiej) "nie grają", od ostatniej docenionej komedii Koneckiego minęło sporo czasu, z kolei królewski tytuł Łepkowskiej raczej nie zapewnia jej już tylu poddanych, co niegdyś. Nie w czasach, gdy serialowa rewolucja dotarła i do Polski.


Fabuła jest z pozoru bardzo uniwersalna. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że dickensowska. Tytułowa "Zołza", Anna Sobańska, jest znaną producentką i scenarzystką. Niestety jej liczne zawodowe sukcesy nie przekładają się na udane życie osobiste. Kolejne statuetki, lukratywne kontrakty czy wspaniała willa nie zmieniają faktu, że mąż (Artur Żmijewski) i dzieci bohaterki coraz bardziej się od niej oddalają, a współpracownicy szczerze jej nie znoszą. Jednak Anna – niczym Ebenezer Scrooge – nie wydaje się przejęta tym stanem rzeczy. Wręcz przeciwnie: krytykowanie każdej decyzji córki czy zwolnienie kolejnego pracownika wydają się przychodzić jej tak naturalnie jak oddychanie. Aż do momentu, kiedy nawiedzą ją Bogusia (Anna Dymna) i Kazimierz (Leon Charewicz), bohaterowie serialu "Idealna rodzina", czyli wytwory jej własnej wyobraźni. Od tej pory – niemal dokładnie jak w "Opowieści wigilijnej" – niewidzialne duchy staruszków będą towarzyszyć Zołzie w życiu prywatnym i zawodowym. Potępią jej naganne zachowanie i zmuszą do przyjrzenia się swojemu życiu z nowej perspektywy.

Choć sprawdzony w kinie rozmaitych wag i gatunków, metafizyczny wątek jest w tym przypadku zwyczajnie infantylny. Przez lwią część filmu Anna ubliża wyimaginowanej parze, co w zamyśle Łepkowskiej miało być najpewniej zabawne. Tymczasem komentarze serialowych bohaterów na temat postępków ich stwórczyni są nieznośnym moralizatorstwem, na dodatek zaserwowanym w łopatologicznej formie. Jest to tym trudniejsze do zniesienia, że ich interakcje stanowią znaczną część fabuły. Liczne sceny ujawniające podły charakter głównej bohaterki przeplatają się z jej – komicznymi w zamierzeniu – zmaganiami ze światem duchowym. Być może właśnie to sprawia, że cały scenariusz wydaje się niespójny. Niby jest jakaś ciągłość historii, ale ten film to w dużej mierze zlepek gagów, w których Bogusia i Kazimierz pouczają oporną Annę, dając jej kolejne pstryczki w nos.


Pomimo ogromnej dawki "humoru" trudno podciągnąć "Zołzę" pod jakikolwiek gatunek. Film jest za mało zabawny na komedię i za mało poważny na dramat. Nie ma w nim również krzty przygody i romansu. Słowem, ani to zabawne, ani wzruszające, ani dramatyczne. Napisany na kolanie scenariusz przywodzi raczej na myśl rodzimą telenowelę, a znane z małego ekranu twarze tylko pogłębiają to wrażenie, bez względu na całkiem przyzwoitą grę aktorską. Fabuła zbudowana jest wokół jednej, kuriozalnie przerysowanej postaci. Kożuchowska bardzo się stara, lecz wrażenie sztuczności jej bohaterki odbiera widzowi szansę na emocje w rodzaju rozbawienia lub wzburzenia (momentami Zołza zachowuje się jak budżetowa Dolores Umbridge w serii filmów o Harrym Potterze). Królowa polskich seriali nie tylko nie jest spełnioną antybohaterką. Nie jest nawet pełnokrwistą postacią.

 

Nie do końca również wiadomo, do kogo "Zołza" jest skierowana. Produkcja może się spodobać chyba wyłącznie tym, którzy spoglądają z nostalgią na klasykę serialowych tasiemców – a i oni mogą być poirytowani, że kupili bilety na coś, co mogli obejrzeć we własnych domach. Bo ze swoją naiwną i pozbawioną wyraźnych zwrotów akcji fabułą, nieśmiesznymi żartami, nachalnym moralizatorstwem oraz z Hanką Mostowiak i Ojcem Mateuszem na pierwszym planie, "Zołza" jest jak podróż wehikułem czasu.

Być może właśnie taki był zamysł twórców? To trochę zaskakujące, że Ilona Łepkowska, która przecież ma na koncie kilka niezłych scenariuszy filmowych (by wspomnieć klasyki "Och, Karol" i "Kogel Mogel"), w opowieści o sobie samej wrzuciła jałowy bieg. Plakat sugerujący "ironiczną autobiografię" to jednak trochę za mało – bez względu na to, jaka idea przyświecała scenarzystce, ja tej ironii nie widzę. Z kina nie wyszłam zniesmaczona, bo i "Zołza" jest filmem, który absolutnie niczego po sobie nie zostawia. Zupełnie jak pojedynczy odcinek "M jak miłość" czy "Barw szczęścia". Jedyna różnica jest taka, że w serialu zawsze jest czas na odkupienie. Ciąg dalszy nastąpi?
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones